Stosuję płodozmian

Z Wojciechem Cejrowskim rozmawia Alicja Partyka.

Wojciech Cejrowski – podróżnik, pisarz, publicysta, osobowość telewizyjna, satyryk, artysta, a z wykształcenia antropolog kultury gościł niedawno w Rumi. Prezentował swoim sympatykom program satyryczny „Wolna Amerykanka”. Zgodził się też na rozmowę, którą prezentujemy Czytelnikom „Pulsu Wejherowa”.
– Ma Pan różne zainteresowania, jest Pan nie tylko podróżnikiem, ale i artystą kabaretowym, czy lubi Pan takie wystąpienia przed publicznością?
– Tak, ale nie jestem artystą kabaretowym. Moje występy to stand-upy w stylu amerykańskim, czyli coś zupełnie innego niż kabaret. W Polsce ta forma dopiero raczkuje. Kabaret to europejski wynalazek, jeszcze z czasów średniowiecza, kiedy grupy trefnisiów chodziły po jarmarkach, żeby rozśmieszać ludzi. Kilka osób wcielało się w jakieś przerysowane postacie. Nasz współczesny kabaret jest odzwierciedleniem tamtego – jeden mężczyzna wciela się w chińczyka, drugi w  kobietę, a jeszcze inny w głupka i odgrywają scenki-skecze.
Natomiast stand-up to forma, dużo trudniejsza. Na scenie tylko facet z mikrofonem, który bez rekwizytówprzez  kilkadziesiąt minut opowiada zabawne historie ze swojego życia w taki sposób by co minutę była salwa śmiechu. Trudne to. Nie ma nic, żeby się zasłonić. W kabarecie jest kostium, gitara, piosenka, a w stand-upie tylko własna biografia i albo się obronię albo będę wygwizdany, wybuczany. Albo skutecznie rozśmieszę, albo mnie wyśmieją.
– A która z Pana licznych pasji jest Panu najbliższa? Występy, podróżowanie, pisarstwo, czy może jeszcze coś innego?
– Stosuję płodozmian – kilka miesięcy w roku filmuję „Boso..”, zimą piszę książki, z kolei latem występuję w Polsce. Umarłbym z nudów, jakbym robił tylko jedną rzecz. Gdy jestem zmęczony podróżowaniem, siadam i zaczynam pisać. To jest inny rodzaj podróży – w głowie, w wyobraźni, z codziennym dostępem do prysznica, w przeciwieństwie do Amazonii. Wakacje spędzam w Trójmieście na jarmarkach, sprzedaję książki. Jesienią mam znowu liczne występy, a pod koniec roku lecę na rancho w Arizonie i tam leżę, odpoczywam i nic nie robię.
– Przyjeżdża Pan często na Pomorze, do Trójmiasta. Dlaczego właśnie tutaj?
– Stąd pochodzę, w związku z tym to jest moja ziemia domowa. Kaszubszczyzna może trochę mniej, bo ja jestem z Kociewia, więc z Kaszubami mamy na pieńku. Konflikt trwa od X wieku, kiedy to protoplaści Kaszubów (Wikingowie) przypłynęli z Danii, Szwecji, Norwegii na dzisiejsze ziemie koszalińskie, a potem się przesuwali w stronę Gdańska. Gwałcili, rabowali, zabrali naszą ziemię, Kociewiaków zepchnęli na piaski w głąb Borów Tucholskich. Pochodzę z wioski jakieś 60 kilometrów na południe od Gdańska, więc Trójmiasto było takim miejscem, gdzie przyjeżdżało się na zakupy. Trójmiasto było też miejscem walecznym i podziwianym przez nas  – w roku 1970 chociażby, potem tu zrodziła się „Solidarność”.
Więc jeśli jakieś miasto jest moje, to właśnie Trójmiasto, z lekkim naciskiem na Gdańsk, i lekkim zniesmaczeniem na to, co dziś zrobiono z Sopotem, a szczególnie z ulicą Bohaterów Monte Cassino. Ci Bohaterowie nie zasłużyli sobie na to, co im zgotował prezydent Karnowski – burdele i bary go-go, wyuzdane dyskoteki i kasyna. Brzydki wrzód na walecznej twarzy Trójmiasta.
– Chciałabym teraz zapytać o Pana emocje, czy nie czuje Pan strachu podczas swoich podróży, które często wydają się bardzo niebezpieczne, nie obawia się Pan zapuszczać w tak bardzo odległe zakątki świata?
– Czuję strach, ale ludzi strach nie powstrzymuje; niektórych wręcz nakręca. Strach trzeba pokonywać. Boję się, ale mimo strachu podejmuję działanie – i na tym polega odwaga. Jeśli ktoś się nie boi, znaczy, że głupi – nie ma wyobraźni.
– A w jaką najbliższą podróż się Pan wybiera?
–  Jeśli chodzi o zagraniczne wyjazdy, nie snuję dalekich planów. Ludzie, którzy mają kilka tygodni urlopu, planują każdy kolejny wyjazd. Natomiast dla mnie podróżowanie to praca codzienna, więc się nie zastanawiam dokąd pojadę. Kurier rozwożący pocztę też nie planuje dokąd go poślą jutro.
Na początku września jadę na pielgrzymkę do Peru i do Boliwii z grupą wiernych z parafii Księży Marianów.
– Pielgrzymka to specyficzna forma wyjazdu. Czy Pan wybiera taką formę wyjazdu ze względu na swoje przekonania, na wiarę?
– Pielgrzymom nie przeszkadza codzienna Msza Święta, nie przeklinają, nie złości ich, że ja w niedziele nie pracuję, nawet na wyjazdach.
Uważam, że pielgrzymki są lepsze od zwykłej wycieczki. Pielgrzymka trochę filtruje uczestników – jeśli ktoś lubi chlać na tylnych rzędach autobusy, na pielgrzymkę raczej się nie wybierze.
– Zazwyczaj wybiera Pan na cel swoich wyjazdów Amerykę, a czy nie ciągnie Pana do krajów położonych na wchodzie, do Azji?
– Wschód jest dla mnie niepokojący, niezrozumiały i zawsze był groźny. Okrucieństwa, które brytyjskim jeńcom wyrządzali Japończycy, przekraczają nasze wyobrażenia. Hitler to jest pudelek przy tych buldogach, które były na Wschodzie.
To, co się działo i nadal dzieje, np. w Korei Północnej, to jest dla mnie, dla człowieka z kultury chrześcijańskiej, barbarzyńskie i przerażające. W związku z tym jakoś mnie tam nie ciągnie.
Kiedy ludzie na Wschodzie się uśmiechają, jest to wyraz poddenerwowania, a nie radości. Jako antropolog kultury to wiem, ale turysta nie wie, więc widząc uśmiechającego się urzędnika na lotnisku w Pekinie, odwzajemnia ten uśmiech. Jednak ten urzędnik jest zły z jakiegoś powodu, a nasz uśmiech odbiera jako wyzwanie. To jest zupełnie inna mentalność, która mnie nie kręci.
Natomiast po drugiej stronie świata – w obu Amerykach – kultura chrześcijańska od góry do dołu, Latynosi lubią białych, bo są w przeważającej części metysami (mieszanką białego człowieka z czerwonym – Indianinem). W obu Amerykach, od Alaski po Ziemię Ognistą, lubią nas, dlatego wolę jeździć tam, gdzie mnie chcą i lubią.
– A czy lubi Pan bezpośrednie spotkania z rodakami?
– Jakbym nie lubił, to bym się nie wystawiał, mnie nikt nie zmusza do stania np. na Jarmarku Dominikańskim. Nie mam ochroniarza, nic mnie nie zasłania. Gdyby ktoś mnie niepokoił, gdybym się bał takich spotkań, to bym tego nie robił. Nie wychodziłbym na scenę przed publiczność samotnie uzbrojony jedynie w mikrofon. Wychodzę do ludzi bardzo często, lubię to. Lubię posłuchać jak mówią, co myślą – potem łatwiej mi pisać dla nich książki
– Napotkani ludzie okazują Panu głównie sympatię, czy zdarzają się też osoby krytykujące Pana i pańskie poglądy?
– Najczęściej spotykam moich sympatyków, gdy ktoś mnie nie lubi, to raczej nie przyjdzie do mnie na stoisko. Sporadycznie pojawiają  sataniści żeby poprzeszkadzać. Wówczas zaczynam się głośno modlić za takiego i on ucieka, cofa się, odchodzi. Zdarzają się heretycy – namolni z definicji Świadkowie Jehowy – z nimi nie wdaję się w dyskusje; informuję twardo, że jestem rzymski katolik i nie mam zamiaru podejmować rozmowy, nie, nie, nie, kropka.
Zdarzają się lesbijki (tak ubrane, by cały świat widział że są parą), innym razem jakiś komunista – no, ale mimo bariery ideologicznej istniejącej pomiędzy nami, jednak tę barierę przekraczają – nie lubią mnie i mówią o tym otwarcie, ale mimo niechęci cenią sobie moje książki i proszą o autograf. Zasadniczo odbieram to jako komplement.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.

Zostaw komentarz

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.